Przerażająco długo zabierałem się do napisania tego tekstu. Niestety opisanie tak wspaniałej wyprawy w ilości słów nie przyprawiającej o siwiznę jest niezwykle trudnym wyzwaniem. Nawet wybór zdjęć do pokazania jest równie trudnym zadaniem, pomimo faktu, że zdjęć zrobiliśmy zdecydowanie za mało podczas wypadu. Ostatecznie postanowiłem podzielić materiał według dni, bo jakoś nie udało mi się opisać całości w jednym tekście nie skupiając się nad jedną częścią nadmiernie i pomijając kolejną.
Czasem z miasta trzeba się gdzieś wyrwać i nie znam lepszego rozwiązania niż zabrać rower, przygotować bagaż i ruszyć gdzieś w dal. Rozwiązanie wspaniałe by nieco zobaczyć, trochę poćwiczyć i jeszcze oderwać się od cywilizacji. Na ten raz wybraliśmy trasę może mało wymagającą, ale dostarczającą sporo wrażeń i miłego kręcenia. Termin był dość oczywisty, bo mamy w Polsce taki zwyczaj, aby przedłużać długie weekendy. Kolega Świeca dostał dzień urlopu i mogliśmy ruszać aż na 4 dni. Każdego ciekawego naszych przygód zapraszam do dalszej lektury.
Z Warszawy nad morze Bałtyckie jest niestety odcinek na tyle długi, że potrzebowalibyśmy dodatkowego tygodnia, aby wyprawa mogła odbyć się jedynie przy pomocy roweru i własnych nóg. W związku z tym zaplanowane zostały dwa przejazdy pociągami TLK. Pierwszy rozpoczynał naszą wyprawę o godzinie 22:28 ze stacji Warszawa Wschodnia. Czekała nas przeprawa trwająca około 9 godzin do Świnoujścia. Dobrze wybraliśmy pociąg, bo jadąc o takiej godzinie można się wyspać i ruszać zaraz po dotarciu na miejsce. Plan zrealizować osobiście udało mi się jakoś tak połowicznie. Dotarliśmy na miejsce około godziny 8:00, jednak jakoś nie za bardzo wyszło mi to spanie, przez co po opuszczeniu wagonu byłem mocno "zmulony".
Świnoujście odwiedziłem po raz pierwszy, z resztą jak resztę wyspy Wolin. Ze stacji kolejowej do właściwej części miasta można się dostać wyłącznie promem. O dziwo prom jest dostępny za darmo dla każdego w rozsądnych godzinach (późnym wieczorem dostęp tylko dla mieszkańców). Udaliśmy się więc do miasta zjeść śniadanie, pozwiedzać, naładować aparat i znaleźć kościół. To ostatnie było mi zbędne, ale skoro był na to czas i była taka potrzeba w grupie, to i taki punkt w planie się znalazł. Po zjechaniu z promu udaliśmy się najpierw poszukać jakiegoś campingu, gdzie można naładować dedykowaną baterię do aparatu Olympus. Taki pech, że Świeca zapomniał aparatu i pożyczaliśmy go od jego narzeczonej. Bateria była wtedy prawie rozładowana i niestety Olympus nie chciał być tak miły i nie zastosował standardowych paluszków. Miejsce do ładowania znaleźliśmy z łatwością i usługa ładowania kosztowała nas 2PLN. Taniej jak na Woodstocku.
Mieliśmy nieco pecha niestety jeśli chodzi o pogodę. Gdy opuszczaliśmy Warszawę pogoda była bardzo ładna. Dość ciepło, słonecznie z lekkim wietrzykiem. Kiedy dotarliśmy na wybrzeże dla odmiany było pochmurnie, wietrznie i chłodno przez co nad morze zeszliśmy tylko na chwilę przekonać się, że woda jest cieplejsza od powietrza. Śniadanie zjedliśmy na deptaku w pobliżu morza, aby słyszeć jego szum, ale nie czuć tak bardzo tego silnego wiatru. Tutaj warto może wspomnieć o naszym menu na rano. Ja osobiście przygotowałem sobie na podróż i dzień następny przed wyjazdem 6 bułek kajzerek z pieczenią. Bardzo smaczne rozwiązanie i mocno sycące. Kolega za to postawił bardziej na surowce i zaopatrzył się w chleb krojony i pyszny krem czekoladowy. Efekt tego był do przewidzenia. Po zjedzeniu jednej kanapki dosiadłem się do tego słodkiego kremu. Nie umiem się oprzeć czekoladzie.
Świnoujście opuściliśmy jakoś koło południa kiedy słońce zaczęło wreszcie wyglądać spomiędzy chmur, a wiatr nieco się uspokoił. Pierwszy etap tego dnia przewidywał dotarcie krajową 3ką, a następnie wojewódzką 102ką do Dziwnowa, aby opuścić wyspę Wolin. To zadanie wcale nie jest takie proste jak się zdawało. Teoretycznie krótki odcinek był bardzo wymagający z powodu jazdy jak w Bieszczadach - prawie cały czas pod górę. Po przejechaniu jakoby bazyliona kilometrów w czasie zbliżonym do wieku wszechświata udało nam się dotrzeć do punktu widokowego. Dotarcie do niego wymagało zjechanie z trasy i wspinaczkę po leśnych schodach z rowerami, bo na dole i tak nie było ich jak zostawić. Wspinaczka była warta widoku, bo miejsce było ulokowane na kliwie wysokim na ponad 100m. Na górze była jeszcze poniemiecka wieża widokowa, jednak nie została odnowiona i przystosowana dla turystów, a szkoda. Co ciekawe Przemkowi udało się z tego miejsca wykonać zdjęcie morza, na którym nie widać ani jednego statku, a pływało ich tam sporo. Niezły kawał wyczynu.
Obiad tego dnia zjedliśmy w jakimś punkcie w Dziwnowie. Celowaliśmy w jakiś kebab. Osobiście nie przepadam wyjątkowo za tym daniem, jednak trzeba przyznać, że jest mocno sycące i nadaje się na takie okazje. Niestety w znalezionym przez nas miejscu tego dania w akurat nie było i ogólnie nie było za wiele. Posiłek złożony z kotleta schabowego, frytek i surówki kosztował nas po 19PLN. Przyznam szczerze, że to nie mało biorąc pod uwagę, że nie czułem się jakoś super nasycony tym. Niestety gdy kiszki marsza grają na rowerze za długo kręcić się nie da w poszukiwaniu lepszego miejsca. Wystarczyło, że przejechaliśmy przez miasto raz i drugi z powrotem.
Dalej było już prościej. Trasa zrobiła się bardzo płaska i dość prosta. Cały czas prowadziła nas trasa 102 przez miejsca, które już kiedyś odwiedziłem, czyli na przykład Trzęsacz i Rewal. Miło było zobaczyć te miejsca po tylu latach. Niestety bardzo słabo je pamiętałem przez co za wiele nie rozpoznawałem aż do momentu dotarcia do drugiego ciekawego miejsca tego dnia, czyli do Trzebiatowa. Wczesnym wieczorkiem dokręciliśmy do tego ładnego miasteczka, aby obejrzeć jego mury, baszty, rynek i kościół. Niestety pora i typ wyprawy nie sprzyjały skorzystaniu z największej atrakcji jaką jest wdrapanie się na wieżę kościoła i podziwianie stamtąd widoku, który jest wyjątkowy. Teren jest na tyle płaski w okolicy, że pewnie udałoby nam się zobaczyć miejsce zaplanowanego noclegu. Udało nam się w jakimś małym sklepie zrobić zakupy. Na wieczór przydał się sok, a na już przydała się woda, która pomimo lekkich warunków pogodowych kończyła się bardzo szybko.
Nocleg tego dnia wypadł w Mrzeżynie. Jest to jedna z małych nadmorskich miejscowości. Poza plażą jest tam kilkanaście sklepików dla turystów i kilka campingów. Spaliśmy w jednym z nich. Cenowo wypadło średnio. Nie dość, że płaciliśmy po 10PLN od osoby, to jeszcze za sam namiot trzeba było płacić 10PLN. 30PLN za nocleg to niby nie tak wiele, ale nieco zdziwiła mnie opcja płacenia za namiot. Ponadto warto pamiętać, że ta w zasadzie, to te 30PLN płaci się za prysznic i prawo rozbicia się w pobliżu hałaśliwych przybyszy, którzy około godziny 23:00 najprawdopodobniej sprawdzali kto ma głośniejszy sprzęt do utrudniania komukolwiek spania.
Na noclegu, jeszcze przed kolacją i wieczornym piwkiem okazało się, że jedna z muf mojego supportu się odkręciła. Ręką udało mi się ją nieco wkręcić, ale przy okazji okazało się, że chyba gwint jest mocno zjechany w ramie i za długo to nie potrzyma. Zaplanowaliśmy znaleźć jakiś serwis rowerowy i po odwiedzeniu serwisu decydować czy jedziemy dalej, czy wracamy wcześniej. Głupio byłoby wracać przez uszkodzenie roweru, choć możliwe uszkodzenie to właśnie support lub nawet rama z powodu uszkodzenia gwintu. Teraz kiedy to piszę, jeszcze nie wiem co tak na prawdę jest do wymiany, bo jeszcze nie byłem w serwisie.
Pokaż Wyprawa 23.06.2011 na większej mapie
Na koniec jeszcze mapa całej wyprawy z widokiem na przejazd z pierwszego dnia. Miejsce noclegu naszego jest z raczej małą dokładnością. Nie przykładałem się też za mocno do oddania trasy pociągu. W końcu to TLK ma tej trasy się pilnować.
W następnej części opiszę Słupsk niezbyt dla rowerów, rozszerzony obiad w McFacku i spanie nad rzeczką. Zapraszam do dalszej lektury po krótkiej przerwie. Możliwe, że druga część zostanie opublikowana jeszcze dziś. Muszę się spieszyć z pisaniem, póki jeszcze mam motywację.
Czytaj też:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz