poniedziałek, 25 lipca 2011

Rowerem przez wybrzeże - dzień 3 i 4

To już ostatnia część opisu nadmorskiej wyprawy dwóch rowerowych psycholi. W tej części opiszę najwspanialszą pizzę jaką w życiu jadłem, widoki zmieniające się jak w kalejdoskopie, spanie pomiędzy sosenkami i powrót z rowerami pociągiem, w którym niekompetentni ludzie z PKP nie dostawili wagonu dla rowerów. Ten odcinek powinien być najciekawszy ze wszystkich trzech. Dowodem niech będzie talerz z pizzerii na zdjęciu po lewej. Wszystko co jest przy nim nie jest pomniejszone!

Drugiego dnia wyprawy ponownie wstaliśmy za późno. Nie tylko dlatego, że jesteśmy śpiochami, ale także dlatego, że nie było żadnego przymusu tak jak na polu namiotowym. Teoretycznie można się było obawiać mandatu od policji za takie biwakowanie, ale z racji, że byliśmy daleko od domu i jakiegoś pola namiotowego, nie paliliśmy ognia i nie śmieciliśmy, to nie byłoby problemu ze stróżami prawa się jakoś dogadać. W nocy sporo i dość mocno padało. Namiot wytrzymał to bez trudu, ale nad ranem wymagał suszenia przed spakowaniem. Był to kolejny argument, aby pobyczyć się dłużej. Wszystko to poszło na marne gdy zaraz po porannej toalecie i śniadaniu przyszła mocna i zimna pompa. Była na dodatek mocno złośliwa, bo nawiedziła nas w momencie gdy składaliśmy namiot. Przez to w pokrowcu wylądował wilgotny i taki z nami jechał cały dzień. Aby być jeszcze złośliwszym, deszcz dał sobie spokój nie tak daleko za Sławnem.

Tego dnia na trasie do zwiedzania mieliśmy zaplanowany Słupsk i Lębork. Na tyle na ile starczyło mi wiedzy historycznej i geograficznej, wiedziałem, że są to miasta z zamkami i masą zabytków. Kiedy przyjechaliśmy do Słupska wszystko stało się bardzo szybko jasne. Większość centrum miasta stanowiły piękne kamienice. Bardzo przypadł mi do gustu ratusz tuż przy zamku. W zasadzie, to nie trzeba było celować w jakieś zabytki, bo wystarczyło zakręcić raz korbą, aby znaleźć się w nowym miejscu między nowymi zabytkami. Przyznaję, jestem ignorantem i nie specjalnie interesują mnie gotyckie kościoły, ale umiem stwierdzić gdy coś mi się podoba. Słupsk pod tym kontem bardzo mi się podobał.

Niestety Słupsk mi nieco podpadł. W wielu jego miejscach stały zakazy wjazdu dla rowerów, a ścieżki rowerowe ułożone były z kostki Dauna Bauma. Bardzo nieprzyjemna sprawa, bo wypadało się nią toczyć. Jak to typowo w Polsce ścieżka cały czas przeskakiwała z jednej na drugą stronę ulicy. Czasem kończyła się schodami. Innym razem skończyła się w małym przypałacowym parku, w którym obowiązywał zakaz jazdy rowerem by zaraz za tym parkiem zacząć się znowu. Ze śladów na ścieżce przez "park" wnioskuję, że wszyscy poza właścicielem znaku mieli to w głębokim poważaniu. Na tablicy z mapą miasta w jednym miejscu naklejona była wlepka "Słupsk miastem dla rowerów". Musiała to być jakaś inicjatywa społeczna mająca na celu normalizację sytuacji, bo zdecydowanie to miasto nie zasługuje na takie miano. Jestem wręcz chętny odradzić każdemu to miasto. Na wyjeździe z miasta mieliśmy do czynienia z bardzo długą serią zakazów wjazdu dla rowerów i długą ścieżką rowerową w tragicznym stanie. To zestawienie idiotyzmów spowodowała u nas spore opóźnienie.

Wracając jeszcze do zwiedzania Słupska, to jest tam jeden budynek, który warto zobaczyć jeśli się tam przypadkiem będzie. Jest to Poczta Główna. Trafiliśmy do niej zupełnie przypadkiem gdy mój przyjaciel postanowił wysłać pocztówkę swojej narzeczonej. Dzięki temu zobaczyliśmy budynek wzniesiony przez człowieka, który po wieloletniej pracy w Słupsku został ministrem poczty w Prusach i co ciekawsze jest wynalazcą kartki pocztowej. Niestety nie udało nam się zrobić dobrego zdjęcia poczty. Jeszcze gorsze jest to, że nazwiska tego wielkiego człowieka nie udało mi się zapamiętać, a Wiki mi jakoś pomóc nie chce.

Obiad tego dnia zaplanowaliśmy w Lęborku. Dotarliśmy tam niestety dość późno z powodu już wspomnianego, czyli kompilacji ścieżek rowerowych i zakazów wjazdu dla rowerów. W mieście byliśmy tak jakoś około 17:30. Jak dla mnie to jest pora obiadowa, jak dla Świecy, to pora bliżej kolacji. Obu nam jednak kiszki marsza grały. Tradycyjnie wzięliśmy się szukać jakiegoś Kebabu. Na szczęście minęliśmy jakiś i pojechaliśmy tylko dalej. Szczęście z tego takie, że znaleźliśmy pizzerię Olivka. Ruszyłem tam na zwiady, zobaczyłem w menu pizzę mega (około 1.5kg) i już wiedziałem, że tego dnia ucztujemy w Olivce. Zamówiliśmy największą pizzę łączoną pół na pół. Jedna połowa to była "Uczta mięsna", druga miała jakąś włoską nazwę. Ważne, że ta pierwsza część miała: salami, boczek, szynkę, kurczaka papryczki chili i pieczarki, zaś ta druga połowa miała tuńczyka, czarne oliwki, pomidory i kapary. Obie te pizze kosztowały w tym rozmiarze około 35PLN za całość. Do tego zamówiliśmy jeszcze po herbacie, bo głupio byłoby raczyć się własnym sokiem w restauracji. Szczególnie ta pierwsza część zasługiwała na swoją nazwę. Uczta mięsna okazała się górą mięsa. Aż mi się oczy zaświeciły na jej widok. Wszystkie składniki smakowały wyśmienicie. Tylko kawałki kurczaka były lekko suche, ale to taka przypadłość piersi z kurczaka, że pieczona potrafi zrobić się sucha. Pomidory zdecydowanie były świeże, pieczarki prawdopodobnie też. Uczta była wyśmienita i trwała dość długo. Ostatecznie wyszło, że jednego kawałka zjeść nie dałem rady. Pizza nieco za szybko wystygła i ciężko się ją w siebie wrzucało.

Po takim obiedzie kilka kilometrów za Lęborkiem musieliśmy sobie poleżakować. Zjechaliśmy z drogi na jakąś łąkę i po prostu legliśmy na 20 minut. Było nam jakoś tak wszystko jedno, że łapaliśmy opóźnienie. Ważne było, że słońce zaczęło wychodzić zza chmur i zrobiło się nieco cieplej. Miejsce sprzyjało takiemu leżeniu. Tu może opiszę na szybko jak miła jest trasa, którą sobie opracowaliśmy na wyprawę. Były na niej górki jak w Bieszczadach (wyspa wolin), były widoki jak z Mazowsza (płaski teren pokryty rozmaitymi polami) były widoki jak z Mazur czy Podlasia, czyli małe pagórki z krętymi drogami, gdzie do samego asfaltu sięgał zdrowy sosnowy las. Za takie rzeczy kocham nasz kraj. Mamy wszystko co piękne potrzebne. Lasy, góry, jeziora, morze, kobiety...

Dnia trzeciego planowaliśmy nocleg w okolicy wsi Boże Pole, bo wypatrzyliśmy tam rzeczkę. Niestety szybko okazało się, że nie ma jak się przy tej rzeczce rozbić. Wiła się między domostwami, a z jednej strony były jakieś stawy rybne. Wróciliśmy więc na trasę i ruszyliśmy dalej. Byłą nawet myśl, aby jechać aż do Wejherowa, gdzie znalazłby się jakiś camping. Na szczęście udało się wypatrzeć bardzo ładne miejsce przy młodniaczku. Zjechaliśmy około 100m z krajowej 6tki i rozbiliśmy namiot pomiędzy choinkami. W jedną stronę mieliśmy młody las osłaniający nas od drogi gęstymi igłami, z drugiej mieliśmy daleki widok na pagórki za szlakiem kolejowym prowadzącym na Gdańsk. Piękne miejsce na biwakowanie. Z racji, że rozbiliśmy się jakieś 40km od naszego punktu docelowego, to uznaliśmy, że spokojnie możemy znaleźć wcześniejszy pociąg do domu. Dzięki temu Świeca w poniedziałek mógłby iść do pracy wyspany.

Poranek dnia czwartego wyglądał bardzo podobnie jak we wcześniejsze dni. Wstaliśmy później niż planowaliśmy (tak to jest jak się śpiochy wybierają na wyprawę) i zjedliśmy śniadanie. Co ciekawe ja jeszcze czułem tą ogromną pizzę z dnia poprzedniego, więc zjadłem skromniejsze śniadanie. Po dopiciu soku, złożyliśmy namiot, pożegnaliśmy mrówki i ruszyliśmy na pociąg. Mieliśmy ustalone, że o godzinie 12:31 z Gdyni rusza pociąg do Warszawy, a co ważne ma on wagon dla rowerów. Mieliśmy około 2h na dojazd plus zapas czasu na kupno biletów i zapakowanie się do pociągu.

Odnalezienie stacji kolejowej w Gdyni nie było takie proste. Na trasie nie było praktycznie żadnego drogowskazu wskazującego stację. Na szczęście miła pani w małym sklepiku pomogła nam wskazując drogę: prosto jak ta droga prowadzi i zaraz będzie stacja. Jeszcze kawałek, a sami byśmy ją w końcu znaleźli. Z czasem w samej Gdyni było nieco słabo, bo wszędzie znowu były beznadziejne ścieżki rowerowe i znowu zakazy dla rowerów.

Dworzec w Gdyni był w remoncie, ale łatwo było znaleźć kasy biletowe. Tradycja była zachowana, w kasie pracowała niezbyt miła Pani, która nic nie wiedziała na temat tego pociągu, ale w miarę wiedziała gdzie wisi rozkład. Na szczęście umiała wystawić 2 bilety studenckie i 2 bilety na rower. Wydałem na to jakoś koło 78PLN i o dziwo zakup zajął jakoś mniej jak 10minut. Niestety po podstawieniu pociągu okazało się, że tego dnia nie ma wagonu dla rowerów. Totalna porażka w wykonaniu TLK. Co gorsze mało brakło, a byśmy nie pojechali, bo kierownik pociągu nie był zadowolony z koncepcji przejazdu rowerów przy jednym z wejść. Na szczęście rowerów było 4 na starcie, więc się jakoś tam załadowaliśmy.

Była jeszcze nadzieja, że w Toruniu zostanie dołączony wagon rowerowy, ponieważ w Toruniu do naszego składu dołączane były wagony z Bydgoszczy. Wagon rowerowy się nie znalazł. Znalazły się za to jeszcze 2 rowery, które sprawni młodzi ludzie zamontowali na wierzchu na ciasno zapakowanych 4 rowerach jadących od początku. Ja tam tego nie widziałem, bo na szczęście udało nam się złapać miejsce siedzące. To było całkiem miłe. Na lewo ode mnie siedziała jakaś studentka, która oglądała na Netbooku Incepcję, a na prawo ode mnie siedziała kobieta sukcesu zawodowego, która na swoim Blackberry przez Facebooka i pocztę narzekała na trudy podróży i umawiała się na jakąś imprezę w plenerze. No nie mogłem się powstrzymać przed zerkaniem gdy zobaczyłem te elektroniczne zabawki.

Do warszawy przyjechaliśmy około godziny 21:30 i mieliśmy opóźnienie rzędu 40 minut. Co ciekawe pociąg jechał dalej do Lublina. Tą samą trasą o tej porze jechał pociąg Inter Regio, który na stację Warszawa Wschodnia wjechał zaraz po nas. Ktoś mądry zadecydował, że pociąg Inter Regio pojedzie pierwszy, a TLK poczeka 40minut. Wystarczająco, aby rozpalić ogień i upiec kiełbaski. Nie dziwię się, że się ludzie wkurzyli. My za to w tym czasie rozładowywaliśmy rowery. Wszystkie 6 rowerów dotarło bezpiecznie. Podzieliliśmy się rolami i tak przy rozładunku ja razem z jakimś kolesiem przez okno rozładowywaliśmy wszystkie bagaże, a Świeca razem z drugim facetem rozładowywali rowery. Po rozładunku okazało się, że moja osłona z taśmy izolacyjnej jest mocno uszkodzona i mam lekko skrzywione koło. Wszystko przez to, że jakiś kretyn musiał się przepchać przy rowerach do kibla na dymka. Jakby korytarz i okno mu nie wystarczyło. Nie lubię takich buraków.


Pokaż Wyprawa 23.06.2011 na większej mapie

Ogólnie wyprawa była mocno udana. Trochę za mokro i za zimno na odpoczywanie na plaży, ale całkiem przyjemnie na kręcenie na rowerze. Zobaczyłem nie tylko miejsca, za którymi tęskniłem przez jakieś 5 lat, ale też całkiem nowe punkty, o których tylko słyszałem sporo dobrego. Nazbierałem sporo dobrych wspomnień i mam nadzieję, że jeszcze będę miał możliwość dorzucić do nich kolejne kiedyś jeszcze. Może już nie ze Świecą (hajta się skubaniec niedługo, to mu kobieta za bardzo nie da), może już nie rowerem (motocykl jest super środkiem transportu), ale na pewno gdzieś ciekawie i z wrażeniami.

Czytaj też:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz