Drugi dzień zaczęliśmy nieco za późno. Ogólnie spało mi się średnio, choć przyznam, że namiot był większy niż ten podczas wyprawy do Austrii, więc pomimo spania z bagażami była w nim masa miejsca dla dwóch rosłych mężczyzn. Problem w tym, że spanie na campingu spowodowało obcowanie z ludźmi koncertującymi na akordeonie i fanatykami disco z pola, którzy rywalizowali między sobą gdzieś tak do północy. Nawet nie wiem, czy to oni zamknęli się wcześniej, czy to ja w końcu odpadłem. Teoretycznie mieliśmy wstawać około godziny 8:00 aby spokojnie zjeść śniadanie i ruszać dalej. Ostatecznie zaczęliśmy się wygrzebywać jakoś koło 9:30. To niby nie był taki wielki problem, bo dystans na ten dzień przewidziany był raczej lekki, ale za to problem znowu stwarzał camping, na którym doba kończyła się o godzinie 10:00. Istniało więc ryzyko, że ktoś niezbyt życzliwy zechce od nas zażądać dodatkowych pieniędzy. W miarę szybko udało nam się spakować i ruszyć. Czas przekroczyliśmy na tyle nieznacznie, że nikt pretensji do nas nie miał. Mogliśmy spokojnie wsiąść na rowery i ruszać dalej, choć do planu doszło nam jeszcze zjedzenie gdzieś śniadania w spokoju.
Posiłki na takich wyprawach to element, który zdecydowanie lubię. Nie ma za wiele pośpiechu, siadamy gdzieś gdzie nam się podoba i raczymy się tym co nam pasuje. Przy okazji można odsapnąć, czasem nieco się rozgrzać, czasem sobie w spokoju pomyśleć. To jeden z takich momentów, kiedy docenia się oderwanie od cywilizacji. Cisza, spokój i sporo czasu. Na śniadanie zatrzymaliśmy się nad Jeziorem Resko Przymorskim. Usadowiliśmy się spokojnie i raczyliśmy się sokiem pomarańczowym i chlebem z kremem czekoladowym obserwując jak ogromne chmury burzowe przesuwają się nad wiatrakami na drugim brzegu. Piękne widoki. Było to przy okazji interesujące miejsce. Nagle droga ułożona z betonowych płyt zrobiła się bardzo szeroka, tak powiedzmy na 20m. Te same płyty betonowe w jednym z miejsc prowadziły aż do samej wody, w drugą stronę nieco w las. Przypominało to kawałek pasa startowego, choć całość była za krótka. Możliwe że był to jednak pas startowy, z którego tylko tyle się zachowało.
Poprzedniego dnia wieczorem zauważyłem, że jedna z muf supportu w moim rowerze wykręciła się. Ręcznie nie bardzo udało mi się ją dokręcić, a na dodatek sposób jak się wkręcała wskazywał, że jeden z gwintów jest w dość kiepskim stanie. Podjęliśmy decyzję, że poszukamy serwisu w Kołobrzegu, a następnie zadecydujemy co dalej. W końcu przecież z Kołobrzegu też jeżdżą pociągi, więc uda się wsiąść w jakiś i wrócić do domu przed czasem. W mieście znaleźliśmy jakiś duży sklep (chyba był to Faram na Jedności Narodowej, jak tak, to nie polecam) i spróbowałem pożyczyć na 2 minuty klucz do korby. Plan był taki, aby zdjąć korbę, nieco przeczyścić, wkręcić mufę i zmontować całość z powrotem. Jeśli będzie się trzymać, to jedziemy dalej, jeśli nie, to szukamy pociągu. W sklepie panowie stwierdzili, że nie pożyczą nam klucza, ale byli na tyle mili, że wskazali nam serwis rowerowy na al. I Armii Wojska Polskiego, K-2 Centrum rowerowe. Tam średnio miła pani powiedziała, że kluczy nie pożyczą, ale po chwili miły i lepiej zorientowany pan pożyczył mi klucz. Udało mi się wkręcić dość mocno z powrotem mufę po uwczesnym wyjęciu jednego dystansu. Trzymała się mocno, choć była wkręcona ręką. Decyzja zapadła, że jedziemy dalej. Niestety całość rozkręciła się ponownie po przejechaniu jakiś 5km. Czułem się przez to beznadziejnie, ale z racji, że całość pracowała równo i nie tworzyła dużego luzu, zdecydowałem się dokręcać w miarę możliwości i jechać dalej. Wiele więcej i tak zrobić nie mogłem.
Warto tu wspomnieć jeszcze o tym dlaczego aktualnie uważam, że support Hallowtech 2 od firmy Truvativ jest lepszy od Shimano. Wszystko przez wymiary muf. W Shimano obie mają prześwit taki sam. W przypadku Truvativ prześwit jednej z nich jest o jakieś 2mm mniejszy. Zaleta tego taka, że gdy prawa mufa się wykręciła lewa trzymała całą konstrukcję i dzięki mniejszemu prześwitowi trzymała ją sztywno. Dzięki temu całość wytrzymała do powrotu do domu. Nie wiem kiedy całość rozkręciła się za pierwszym razem, ale nie zdziwię się jeśli była rozkręcona gdy wsiadaliśmy do pociągu po raz pierwszy. To oznaczałoby, że pomimo usterki udało się przejechać około 400km.
Obiad zjedliśmy w Koszalinie. Ponownie szukaliśmy jakiegoś punktu z kebabami, ale było z tym krucho jakoś. Ostatecznie na posiłek zatrzymaliśmy się w
Metę tego dnia zaplanowaliśmy w Sławnie. Była to największa miejscowość za między Koszalinem a Słupskiem. Do tego miała rzekę, więc istniała spora szansa, że jest tam jakiś camping. Dotarliśmy tam jakoś około godziny 19:00. Miasteczko jest bardzo urokliwe. Moim zdaniem ładniejsze niż Kołobrzeg i Koszalin, bo kamieniczki były bardziej jednolite. Do tego w kilku miejscach były ustawione tabliczki ze zdjęciami tych miejsc z początku XX wieku. Można było spojrzeć jak się to miejsce od tamtego czasu zmieniło i było to bardzo fajnym pomysłem. Interesujące było jedno miejsce tuż przy małym parku i tablicy z mapą miasta. Stało tam kilka drewnianych figur przedstawiających królów i książąt. Po drugiej stronie alejki, bliżej jednej z bram miejskich stała na cokole niewielka rzeźba. Wyglądała ona jak wykonana ze zbyt miękkiej gliny przez zbyt głupiego autora. Konstrukcja była stosunkowo nowa, a tabliczka na cokole mówiła: Jezus przyjeżdża do Sławna. Może to trochę lepsze niż plastikowy koń postawiony przez władze mojego miasteczka (niech spłoną z nim w piekle), ale ten kto to zatwierdził chyba z żołędziem na mózgi się pozamieniał.
Na mapie miasta znaleźliśmy jeden punkt oznaczony jako camping. Postanowiliśmy go sprawdzić i ruszyliśmy na drogę wojewódzką nr 206, która okazała się aktualnie bardzo dziurawym i bardzo rozkopanym kawałkiem drogi. Znaleźliśmy więc jakiś mały sklepik gdzie postanowiliśmy się zaopatrzyć na kolację. Ot jakiś sok i piwko na zwykłe celebrowanie dnia. W tym małym sklepiku pracowała bardzo miła pani, którą mocno zainteresowało nasze jeżdżenie. Zapytaliśmy ją o camping i okazało się, że jakiś najbliższy jest w Darłowie i Darłówku, czyli w miejscowościach nadmorskich. Dla przybliżenia jakieś 10km od tego sklepiku i jakieś 12km od szlaku naszej wyprawy (w sklepiku byliśmy już poza szlakiem). Po pewnym czasie rozmowy okazało się, że jeszcze w granicach miasta jest miejsce nad rzeczką gdzie można się zatrzymać. Zapamiętaliśmy instrukcje dojazdu i ruszyliśmy je wykonać.
Po drodze do noclegu okazało się, że w Sławnie jest nawet kino. Nie mam pojęcia ile ta miejscowość ma mieszkańców. Nie wygląda na większą od mojej, ale kino mają. Nieźli są.
Zgodnie z instrukcją dotarliśmy na miejsce za wiaduktem kolejowym, tuż nad rzekę, gdzie według informacji od miejscowej sprzedawczyni, rozbijają namioty ludzie ze spływów kajakowych. Wybraliśmy sobie miejsce osłonięte nieco krzakiem, tuż przy zejściu do wody. To było bardzo dobre miejsce, bo można się było przemyć w rzece, choć była piekielnie zimna i był bardzo ładny widok. Do tego mieliśmy tak jakby po drodze, bo byliśmy stosunkowo blisko trasy nr 6 na Gdańsk, która niedaleko od naszego noclegu łukiem omijała Sławno. Tego dnia także raczyliśmy się smakołykami. Może i mieliśmy monotonny nieco jadłospis, ale zadowalający. Ponownie przed noclegiem na dobry sen raczyliśmy się piwkiem wznosząc toast za dobry następny dzień i ciesząc się zakończonym tym dniem.
Pokaż Wyprawa 23.06.2011 na większej mapie
Następna część będzie dotyczyła 2 dni z racji, że dzień 4ty został skrócony o jakieś 6 godzin dzięki bardzo sprawnej i przyjemnej jeździe. Zapraszam wszystkich chętnych na kontynuację.
Czytaj też:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz